Dobra książka historyczna ma do spełnienia kilka zadań. Przede wszystkim powinna jednak uczyć. Przekazywać obiektywną wiedzę i zachęcać do jej poszerzania. By móc to zadanie spełnić zawarte w niej informacje muszą być zgodne z prawdą. Poparte źródłami. Skonfrontowane z aktualnymi publikacjami i osiągnięciami innych badaczy.
Wykryto bloker reklam!
Treść artykułu została zablokowana, ponieważ wykryliśmy, że używasz blokera reklam. Aby odblokować treść, proszę wyłączyć bloker reklam na tej stronie.
Najnowsza książka doktora Martina Sprungali "Kronika Wschowy" zawiera wiele cennych wiadomości, niefunkcjonujących wcześniej w polskich opracowaniach dotyczących dziejów miasta i regionu. Stanowiących ogromną pomoc w poszukiwaniu materiałów i informacji dotyczących historii ziemi wschowskiej. Niestety, odnaleźć w niej można także bardzo dużo błędów, merytorycznych i językowych, które, przynajmniej w odczuciu zawodowego historyka, utrudniają lekturę i skłaniają do postawiania Autorowi i Tłumaczowi szeregu pytań.
Książka historyczna, jak wskazuje jej nazwa, dotyczy przeszłości. Dlatego też powinna być napisana w czasie przeszłym. Trudno zrozumieć zabieg Tłumacza, niezgodny z metodologią historii i jej normatywnym sposobem refleksji ("jak badać i opisywać dzieje"), który niemal cały tekst oddał w czasie teraźniejszym. Skoro wszystkie opisane wydarzenia już dawno się dokonały, nie można na siłę przywracać ich ponownie do życia. To ewidentny błąd. Podobnie jak kilka niefortunnych i mało historycznych sformułowań, do których Tłumacz jest najwyraźniej przyzwyczajony, np.: "luteran" zamiast "luteranów", "luterskiej" zamiast "luterańskiej", "gmina ewangelicka" zamiast "parafia ewangelicka", "gmina katolicka" zamiast "parafia katolicka", "szkoły chłopięce i dziewczęce" zamiast "szkoły dla chłopców i dla dziewcząt". Trudno też zaakceptować takie wpadki językowe jak: "wtenczas" zamiast "wówczas", "zaciągnąć" zamiast "powołać" (do wojska), "sługusy" zamiast "słudzy" czy "zadźgać" zamiast "zabić". Razi także powtarzane w rozdziałach dot. XIX i XX w. określenie "Landrat", które w niemieckiej wersji językowej jest jak najbardziej uzasadnione, ale dla polskiego odbiorcy czytelne jest słowo "starosta" i takie powinno pojawić się w każdym z 59 przypadków. Należało także, przynajmniej w nawiasach, przetłumaczyć słowa "Kreisleiter" i "Gauleiter" (szefowie, względnie kierownicy powiatowych i okręgowych struktur NSDAP). Trudno też oczekiwać, że polski czytelnik będzie znał znaczenie takich słów jak "eforat" - "zarząd", "szojchet" - "rzezak rytualny", "pastor secundarius" - "diakon", "dr. iur." - "doktor prawa", czy "rendant" - "poborca podatków". Również one powinny być przetłumaczone. Z kolei "Gefreiter" to "starszy szeregowy", o czym każdy germanista powinien wiedzieć. Należy także pamiętać, że w średniowieczu na ziemiach polskich nie było rodów szlacheckich, tylko rycerskie, w dobie nowożytnej była szlachta, a nie ziemiaństwo, a w XIX i XX w. dla określenia polskiego ziemiaństwa, podobnie jak w poprzednich okresach rycerstwa i szlachty, odwołujemy się do herbu lub stanu posiadania (np. dziedzic Lginia), a nie do niemieckiego tytułu "von". Fakt, że w latach 1793-1806 i 1815-1918 Wielkopolanie byli obywatelami Prus, a następnie Cesarstwa Niemieckiego, niczego w tej materii nie zmienia, rodzi natomiast wątpliwości co do intencji Autora.
Dr Sprungala, którego dość jednostronne ujęcie dziejów dało się zauważyć już w poprzedniej publikacji "Wsie na pograniczu głogowski-wielkopolskim", także teraz nie stroni od stwierdzeń rodem z lat 30. i 40. XX w. Może dlatego, że bazuje na literaturze z okresu, w którym niemiecki rewizjonizm i nacjonalizm były na porządku dziennym, a może dlatego, że takie wzorce mu odpowiadają. Według polskiej i europejskiej historiografii 2000 lat p.n.e. nie było jeszcze ukształtowanych plemion germańskich, w związku z czym nie mogły zamieszkiwać okolic Olbrachcic i pozostawić tam odkrytego w 1927 r. cmentarzyska. Przybysze ze Skandynawii na terenach obecnej Polski pojawili się ok. 200 r. p.n.e., a wspomniany cmentarz, datowany na późny okres wpływów rzymskich (Lugiowie, Wandalowie), powstał kilkaset lat później, na przełomie III/IV w. n.e., a więc 2.300 lat po tym, jak wydatował go dr Sprungala.
Po zakończeniu I wojny światowej, zgodnie z międzynarodowymi ustaleniami i dwustronnymi umowami, Niemcy mieszkający w granicach odrodzonej Polski mieli prawo dokonania opcji i wyboru obywatelstwa, podobnie jak Polacy w Niemczech. Nie było więc, jak chce dr Sprungala, uciekinierów, a więc osób których życie i mienie byłyby zagrożone, ale optanci, którzy sami zdecydowali o swojej państwowej przynależności.
Nazywanie wygnańcami Niemców deportowanych z Polski w 1945 r. stanowi kolejny przykład historycznego kłamstwa. Wydaje się, że ustalenia układów Jałtańskiego i Poczdamskiego to dla p. Sprungali efekt spisku Polaków, a nie rozmów i ustaleń przywódców ówczesnych światowych mocarstw. Określenia w rodzaju "dzikie wysiedlenia", czy "ofiary ucieczki" w przypadku osób, które zmarły w lutym 1946 r. w Berlinie, budzi co najmniej zdziwienie. Należy też wątpić aby Autor, pisząc o 60 starszych osobach, z których tylko nieliczne miały przeżyć drogę, posiadał wiarygodne dokumenty mogące to potwierdzić. Niesmak budzi także zamieszczenie w formie ilustracji aktu urodzenia niemieckiego zbrodniarza Ernesta Hitzegrada. Dziwi i smuci promowanie podobnych treści przez polskie środowiska w Wijewie, Sławie i Wschowie. Zastanawia także milcząca zgoda na publikację liczącej 241 osób listy żołnierzy Wehrmachtu i marynarki wojennej, funkcjonariuszy Policji, Gestapo i SS wysługujących się nazistowskiemu systemowi, przy jednoczesnym braku pełnych list prześladowanych i zmuszonych do niewolniczej pracy Polaków oraz pozbawionych wszelkich praw i zamordowanych Żydów.
Dziwi także duże przywiązanie Autora do informacji, które już dawno uznane zostały za błędne. Wbrew temu co pisze dr Sprungala, w dokumencie papieskim z 1136 r. nie ma żadnej wzmianki o Wschowie, co łatwo sprawdzić. Wystarczy skorzystać z internetu, wyszukać Kodeks dyplomatyczny Wielkopolski, T. 1, dokument nr 7 i poświęcić mu trochę czasu. Nie jest to więc data, od której należało rozpocząć Kronikę Wschowy. Niepotrzebne było także przywoływanie kolejnych dat: 1150 r. i 1204 r., które z historią miasta nie mają żadnego związku. Zostały zmyślone przez S.F. Lauterbacha i H. Wuttke i powinno się o nich zapomnieć, a nie po raz kolejny przytaczać jako przykład.
Autor myli się podając, że pierwszą wschowską synagogę zbudowano w 1798 r. Zaczęto ją budować ok. 1772 r. Przywołując imię pierwszego wschowskiego rabina (1806) należało zaznaczyć, że działał w pierwszej połowie XVIII, a nie na początku XIX w. Ostatni rabin Wschowy, Marcus Gross, zmarł 07.11.1889 r., a nie w 1900 r. jak chce Autor. Nie jest także prawdą, jakoby w 1720 r. przybył do Wschowy jezuita Heinrich Schulte. Funkcję kaznodziei niemieckiego przy kościele parafialnym objął on w 1726 r. zajmując miejsce po Tomaszu Lewieniewskim (od 1721) i Janie Ostenie (od 1724). W 1725 r. nie powstała we Wschowie sześcioklasowa szkoła jezuicka, ponieważ, jak podaje sam Autor, w 1741 r. utworzono szkołę pięcioklasową, którą dopiero wówczas podniesiono do rangi rezydencji. Pułkownik Baumgart (w książce porucznik) był królewskim dworzaninem, a nie dowódcą stacjonujących we Wschowie oddziałów. W 1773 r. miała miejsce kasata, a nie kasacja zakonu jezuitów. W 1803 r. nie doszło do likwidacji klasztoru bernardynów i zakończenia prac nad klasztorną kroniką. W tym roku zmarł o. Wiktoryn Obiedziński, który miał największe zasługi przy jej opracowaniu, ale kronikę prowadzono do 1808 r., a zamknięcie klasztoru nastąpił w 1827 r., po śmierci ostatnich zakonników. Odkrycie średniowiecznych fresków w kościele w Przyczynie Górnej nie miało miejsca w 1930, ale w 1889 r., o czym Autor już wcześniej napisał. Kościół w Starych Drzewcach był kościołem ewangelickim w związku z czym nie mógł w 1821 r. należeć ani do diecezji wrocławskiej, ani do Archidiecezji Gnieźnieńsko-Poznańskiej. Pierwszy numer "Heimatkalender für den Kreis Fraustadt" ukazał się w 1922, a nie w 1925 r. Autor powinien także zdecydować, czy pierwsze latarnie uliczne postawiono we Wschowie w 1827, czy 1842 r. oraz czy w 1941 r. na pewno istniała rejencja głogowska.
Dr Sprungala wprowadza czytelnika w błąd podając, że w lutym 1945 r. polska administracja podjęła decyzję o zburzeniu pomnika ku czci żołnierzy poległych podczas I wojny światowej i usunięciu tablicy upamiętniającej celników biorących udział w kampaniach w 1939 i 1940 r. W tym czasie polskiej administracji we Wschowie nie było. Powstała w kwietniu 1945 r. Od wkroczenia Rosjan do Wschowy pełnia władzy spoczywała w rękach sowieckiej Komendantury Wojennej.
Książka powstała jako publikacja dwujęzyczna, co bardzo cieszy. Dlaczego jednak nagłówki i opisy w części wykazów i tabel są wyłącznie po niemiecku? Czy Panowie uprzywilejowali tylko jedną grupę czytelników? Nie wszyscy znają język naszych zachodnich sąsiadów i należało konsekwentnie trzymać się raz obranej metody prezentacji tekstów.
To tylko nieliczne z uwag, na które pozwala tak krótka recenzja. Historyk, jak każdy, ma prawo do błędów. Gorzej, kiedy wynikają one z ignorancji, miłości własnej lub złej woli. Życzyłbym sobie aby dr Sprungala, jako autor, p. Zielnica, jako tłumacz i kierownik projektu, ale także Towarzystwo Przyjaciół Sławy, jako wydawca, przemyśleli zawartość swojej książki i dostrzegli popełnione w niej błędy. Moim skromnym zdaniem, jak na jedną publikację, jest ich zdecydowanie za dużo.
Dariusz Czwojdrak
Komentarze 59