,,Paterson” Jima Jarmuscha to film, z którego pozornie nic nie wynika. Koleś wstaje do pracy około godziny 6 z minutami. Obok śpi jego żona, która do pracy nie wstaje. Nie wiadomo, czy buldog angielski (dzieci nie mają), wraz z nim budzi się, czy śpi. Pewnie śpi. Poranki tytułowy bohater spędza zazwyczaj sam. Potem siada za kierownicą autobusu. Ma na tyle czasu, żeby w swoim notesie robić zapiski, które nazywa wierszami. Słyszy od czasu do czasu rozmowy pasażerów. Każdego dnia inne, chociaż prawdę mówiąc takie same. Wszyscy udają kogoś kim nie są. Bez wyjątku. Sama praca zawodowa Patersona może nawet wydawać się w geście naiwności, niczym obraz pochwały robotniczego wysiłku, z którego Paterson bierze siłę, dzięki której twórczo pracuje nad swoimi wierszami/zapiskami. Jednak za każdym niemal razem Jarmusch poświęca dosłownie chwilę rozmowom pasażerów, potem raczy nas krótką sceną, gdzie kierowca odpływa w swoją poetycką twórczość, ale tylko na chwilę odpływa, bo ostatecznie pasażerów trzeba dowieźć na miejsce w ruchliwym mieście, gdzie od Patersona po prostu wymaga się koncentracji i zawodowego profesjonalizmu i on doskonale o tym wie. Nie można tutaj kreować się na poetę, romantyka, dekadenta, czy kogoś w tym rodzaju. Nic z tego. Tutaj trzeba twardo stąpać po ziemi.
Potem Paterson wraca do domu. To ta sama droga od lat. Rzadko coś po drodze wydarzy się ciekawego. Może raz na tydzień. Nie częściej. W domu żona mu powie, że właśnie maluje niektóre części mieszkania, albo zmienia w inny sposób wystrój domu, czasami dostanie coś na obiad, czego nie jest w stanie zjeść lub dowie się, że żona właśnie zapragnęła zostać piosenkarką country i marzy jej się gitara za kilkaset dolarów. Czasami usłyszy, że jest poetą i że powinien swoje wiersze pokazać światu. Na koniec Paterson wyprowadza psa, idzie do baru, dzień w dzień, spędza tam więcej lub mniej czasu, wraca, kiedy najczęściej już żona śpi i tak budzi się rano obok niej i zaczyna się kolejny dzień, który w niczym nie różni się od pozostałych dni poza małymi wyjątkami, które opisałem wyżej.
Pozornie nic z tego filmu nie wynika, ale tylko pozornie.
Jarmusch ot tak, po prostu, przypomina, że większość, zdecydowana większość z nas nie jest gwiazdami pop, twórcami wielkiej poezji lub prozy, większość, zdecydowana większość nie jest artystami ani wybitnymi politykami, świetnymi nauczycielami, czy znawcami biblii, większość z nas prowadzi podwójne życie rozpięte między tym, czego od nas wymaga iluzoryczny świat, a tym, kim naprawdę jesteśmy. Większość, zdecydowana większość nie jest nikim szczególnym na tle tego, co kreują współczesne prasa i telewizja. Ale z jakichś powodów, wbrew tak zwanej demokratyzacji obyczajów, gdzie większość decyduje o tym, co ma sens, a co nie, świat poddał się kreacji mniejszości. Uznaliśmy, że to kim jesteśmy, co potrafimy, co rozumiemy nie ma znaczenia wobec tego kim we współczesnym świecie możemy się stać dzięki kreacji.
Ostatecznie głos Patersona/Jarmuscha nabiera w tym filmie wręcz biblijnego znaczenia. Siedem dni bohatera, to jak stwarzanie świata na współczesnych warunkach. Owszem, Jarmusch pyta po cholerę udajecie kogoś, kim nie jesteście? Ale ot tak tylko pyta. Stwarza Patersona, który mógłby przecież odpowiedzieć na wszelkie nurtujące ludzkość pytania, ale problem z Patersonem jest taki, że on nie istnieje, tak jak w tym sensie dzisiaj nie istnieją Chrystus, Budda, Zeus czy Allach. Innymi słowy, mówi Jarmusch, nie łudź się widzu, że jest zbawienie poza Patersonem. Nie ma zbawienia poza Patersonem. Tak, jak nie ma Patersona. Dlatego tak ważne, niemal ewangeliczne, jest końcowe pytanie, która pada w filmie: A może wolałbyś zostać rybą?
Rafał Klan