Zawody rowerowe są nudne! Definiuje to forma organizacji maratonu MTB. Zawodnik stoi godzinę w sektorze, a jego nieścigająca się rodzina lub znajomi stoją obok i uśmiechają się, bo w sumie nic innego nie mają do roboty, chyba że robią zdjęcia. Start – kilka minut, powrót na metę – kilkanaście sekund. Koniec. Zabawę mają zawodnicy, ale poza nimi i kilkoma zawodowymi fotografami na trasie nikt tego nie widzi, a w dobie powszechnej miłości, przede wszystkim do samego siebie, trzeba się chwalić.
Nowoczesna forma ekshibicjonizmu przejawia się na tzw. portalach społecznościowych, które zastąpiły rozmowy pod klatką, na trzepaku, czy na ławce za blokiem. Niektóre knajpki jeszcze się bronią, bo można "stuknąć" szkłem na zdrowie.
Najważniejsze jest zdjęcie przed i po, najlepiej z medalem, a że wszyscy otrzymują medal za uczestnictwo, to medalowy interes kwitnie, startujących w zawodach coraz więcej, koło się kręci. Twarzo-książka pęka w szwach od zdjęć, lajków, komentarzy. Ładujemy swoją próżność, łechcemy ego, przecież w Piśmie napisane jest "...kochaj bliźniego swego jak siebie samego", no to kochamy... się. W tej upublicznianej sztuce kochania jesteśmy najlepsi i nawet siedząc we wspomnianej knajpce, sprawdzamy czy ktoś zalajkował nasze zdjęcie w kasku, pięknym stroju, przegryzających medal z drogocennego stopu metali kolorowych. Kisimy się we wspólnym sosie samouwielbienia, bo przecież któż inny zrozumie nas tak dobrze, jak my sami.
Oczywiście takich kółek wzajemnej adoracji jest mnóstwo i dotyczą nie tylko sportu, ale akurat FWS Bike Team ma swojego piewcę i drzwi katedry w postaci ZW. Czy to źle? Najważniejszą zasadą mediów, nawet szerokiej "kultury" medialnej, jest ilość przekazu. Już nawet jakość schodzi na dalszy plan – czego potwierdzeniem są moje "felietony". Dlatego bombardujemy informacjami, jak było fajnie, ciepło, zimno, długo, krótko, ciężko w celu propagowania tego sportu. Czy MTB tego potrzebuje? Pewnie nie. Czy FWS Bike Team tego potrzebuje? Pewnie tak. Kółko wzajemnej adoracji się powiększa, napływa świeża krew, ilość "znajomych" na twarzo-książce zatacza coraz większe kręgi. Miło jest jeżeli są to również realni znajomi.
Jest też drugie dno tej zabawy. Gdy zwykły aktywny tryb życia, przechodzi przez etap pasji i przeradza się w nałóg. Kiedy kończy się zabawa, a zaczyna... no i tu nie mogę znaleźć słowa, bo raczej zawodowcami nigdy nie będziemy. Tak sobie tylko myślę, że bardzo łatwo o przesadę. Co gorsza, wiem o tym i nie mogę się pozbyć tego "nałogu". Pojawiają się typowe objawy odstawienia, w moim przypadku po drugim dniu bez treningu bolą mnie mięśnie. Nazywam to sobie mięśniowym wq... zdenerwowaniem, które niestety czasami przeradza się w ogólne rozdrażnienie. Jest to nieznośne uczucie, konieczność zrobienia czegokolwiek. Nawet kilka przysiadów na chwilkę daje ukojenie.
Wtedy słyszymy - bo z tego co wiem taki problem jest dość powszechny – idź już lepiej na ten rower. Gdzie "ten" nie jest zwykłym zaimkiem wskazującym, a zawiera w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Jak mawiają klasycy: "trening rzecz święta", zatem trenujemy w poniedziałek – rozjazd po zawodach, we wtorek trening, w środę, w czwartek, bo w Biblii Treningu Joe napisał, bo trener wysłał rozpiskę, bo ostatnio nie poszło więc trzeba się przyłożyć, bo trzeba udowodnić samemu sobie, że można, a własne ego to najgorszy krytyk. Szukamy wyzwań, coraz trudniejszych zawodów, coraz dłuższych i bardziej stromych podjazdów. Jeździmy na drugi koniec Polski, żeby wystartować w zawodach. Zbroimy się w sprzęt, bo przecież łatwiej 11-42, niż 11-36, testujemy odżywki, żele, trzymamy diety, ładujemy się węglowodanami. Tylko po co? W sumie to już nawet odpowiedź nie jest istotna, tak bardzo zatracamy się w dążeniu do..., a to przecież miała być zabawa.
(Artur Obuchowicz, FWS Bike Team)