Zacznijmy od początku, kiedy powstał klub w Osowej Sieni?
Początki klubu sięgają 1994 roku, kiedy to niejako w spadku po byłych LZS powstał LKS Błękitni Osowa Sień. Z tym, że wówczas klub był wielosekcyjny, skupiający zarówno młodzież, grającą w piłkę nożną, ręczną, ale także lekkoatletów. Bazą dla klubu była Szkoła Podstawowa w Osowej Sieni. Zmiany nastąpiły w 2004 roku, zmieniło się prawo dotyczące funkcjonowania klubów i zadecydowano o wyłączeniu jednej sekcji, lekkoatletyki, na bazie której powstał działający teraz klub LLKS Osowa Sień.
Ale treningi nie odbywają się już w Osowej Sieni?
Nie. Osowa Sień została praktycznie tylko w nazwie, siedziba klubu mieści się w budynku Gimnazjum nr 2 we Wschowie, tutaj odbywa się część treningów. Do tego często biegamy w lasach, w okolicy. W Lginiu mamy swoją taką ulubioną pętle, 800 metrów długości z przewyższeniem 23 metrów w pionie. Można by spokojnie zaliczyć to do kategorii biegów górskich.
W latach 90-tych w klubie ważną rolę odgrywał pana tata, teraz pan stoi za sukcesami sportowców, macie jakąś rodzinną receptę na sukces?
Nie (śmiech). Wydaje mi się, że w ogóle nie ma jednego przepisu na sukces. Ale wracając do początków działalności klubu, to pomysł na lekkoatletykę był trochę mojego autorstwa. Rozpoczynałem wówczas studia, zrobiłem kurs trenerski i zacząłem trenować zawodników w klubie. A to, że padło akurat na biegi to raczej prozaiczny powód. Myślałem o tym, co mógłbym trenować nie mając praktycznie specjalnej bazy. I okazało się, że wybór padł dobrze, bo baza przez te 23 lata się nie zmieniła.
Jeżeli nie ma recepty na sukces to, jak to się dzieje, że zawodnicy z Osowej Sieni osiągają tak dobre wyniki?
Myślę, że to kwestia pewnego podejścia. Aktualnie w klubie myślimy o osiąganiu wyników na poziomie krajowym i międzynarodowym. Wyników dobrych lub bardzo dobrych. Nie prowadzimy naboru, a pewnego rodzaju selekcja dokonuje się samoistnie. Ktoś do nas dołączy, ktoś odpuści, albo zmieni klub, bo wyjedzie. Do tego nie nastawiamy się na to, żeby określone wyniki uzyskiwały dzieci. W młodszych kategoriach wiekowych praktycznie się nie liczymy.
Dlaczego?
Bo to nie jest najważniejsze. Niby proste, ale ciężko to czasem wyjaśnić dziecku, a nawet jego rodzicom. Osiągnąć dla klubu dobry wynik w młodszych kategoriach wiekowych nie jest trudno. Wystarczy wybrać jednostkę, chłopaka czy dziewczynę, która wyraźnie „przerasta” wszystkich swoich rówieśników. Jest silniejszy, szybszy, większy. Niewiele pracy i taka osoba wygra zawody. Ale często później już nie zaistnieje.
Jaka jest tego przyczyna?
Po pierwsze w pewnym momencie przestanie się tak szybko rozwijać, reszta go dogoni i ta przewaga, którą miał w wieku 10-13 lat zniknie. Po drugie jest przyzwyczajony do wygrywania i kiedy przychodzą porażki nie zawsze wie jak sobie z tym radzić i się zniechęca. Dlatego często jest tak, że mówiąc wprost, leją nas w niższych kategoriach wiekowych, ale ci sami zawodnicy, kilka lat później, osiągają już zdecydowanie lepsze wyniki.
Porażki hartują?
Zdecydowanie tak. Moim zdaniem nie nauczysz się wygrywać jeżeli nie umiesz przegrywać. Pokora w sporcie jest konieczna, ale też w „normalnym” życiu. Za każdym razem kiedy wszystko mi wychodzi i myślę, że złapałem Pana Boga za nogi to wiem, że nadszedł czas na zimny prysznic.
Powiedział pan, że aktualnie klub interesuje tylko funkcjonowanie na poziomie mistrzowskim, długo do tego dochodziliście?
Chyba nie. Takie ambicje miałem od początku, jako młody człowiek, który zaczął trenować. Po pierwszym roku pracy udało się pojechać na Mistrzostwa Polski, zdobyć medale i apetyt rósł w miarę jedzenia. Teraz naszymi celami są starty w Mistrzostwach Europy czy Świata i staramy się tak funkcjonować, żeby było to możliwe. Chociaż nie jest to tylko lekkie, łatwe i przyjemne. Nie raz od kolegów trenerów słyszę „Ty to wariat jesteś”.
Jak wyglądają treningi?
To zależy od grupy wiekowej. Staramy się tak prowadzić zawodników, żeby od pewnego momentu potrafili sami wykonywać niektóre części treningów, a często jest też tak, że Ci starsi pomagają młodszym. Jeżeli ktoś trenuje już kilka lat, to naprawdę nie potrzebuje żeby za każdym razem w trakcie rozbiegania był z nim trener. A i dla młodszych jest mobilizujące to, kiedy uda im się wykonać jakąś część treningu z tymi, którzy są już doświadczeni i utytułowani. Pojawia się myślenie „skoro mogę zrobić to tak, jak on, to będę też mógł osiągać takie wyniki”.
Dużo czasu zajmuje przygotowanie czy analiza treningu?
Jeżeli chodzi o naszą ścisłą czołówkę to nawet 30 godzin poświęcam na jednego zawodnika. Wiadomo, że młodsze grupy nie potrzebują tak ścisłej obserwacji, ale też na bieżąco monitoruję ich postępy i wyniki.
Wspominał pan, że w naszej okolicy brakuje bazy treningowej, co by przydało się zmienić?
Najważniejszy jest fakt, że nie posiadamy stadionu lekkoatletycznego, z prawdziwą, tartanową bieżnią. Na treningi jeździmy do Góry i co paradoksalne mają tam super obiekt, a nie mają klubu. W ogóle w województwie dolnośląskim w każdym powiecie jest minimum jeden stadion lekkoatletyczny. W naszym województwie są łącznie tylko 4, nawet zawodnicy z Gorzowa Wielkopolskiego muszą dojeżdżać na treningi do pobliskiego Barlinka, który jest już w województwie zachodniopomorskim.
Czy taki stadion jest drogi?
Myślę, że koszt takiego obiektu wynosi około miliona złotych. Oczywiście, żeby budowa miała sens, to przydałoby się to zrobić przy jakiejś placówce. Bieżnia i stadion wykorzystywane byłyby wówczas częściej niż tylko na treningi klubów. Ale na razie nie słychać o takich planach, ale to nie jest dla nas przeszkodą nie do pokonania. Radzimy sobie. Chyba nawet całkiem nieźle.
Śledząc wyniki jakie osiągają zawodnicy to na pewno. Kiedy widać, że młody chłopak czy dziewczyna będą zawodnikiem, którego stać na medal olimpijski, albo, że pewnego poziomu się już nie przeskoczy?
Każdy może zdobyć medal olimpijski, nie jest tak, że decyduje o tym talent. Talent to tylko kilka procent sukcesów, cała reszta to ciężka praca i dobra głowa. Zawodnik, który może nie ma największego talentu, ale pracuje z całych sił może być zawodnikiem bardzo dobrym. Ten talent plus ciężka praca decyduje o tym, że ktoś jest wybitny. Ale często najbardziej utalentowani nie pracują tak mocno. Wracając do pytania - u nas taką granicą jest 19 lat. To moment, w którym młody człowiek musi podjąć pewne wybory, zdaje maturę. Co ciekawe wszyscy medaliści mistrzostw Polski, których prowadziłem zdali maturę. Jeżeli ktoś nie ma wszystkiego dobrze poukładanego, wszystkiego to znaczy szkoły, rodziny, treningu to okazuje się, że nie jest w stanie osiągać najlepszych rezultatów. My trenerzy mówimy, że ciało można wytrenować od szyi w dół. To, co ponad szyją zależy głównie od zawodnika. I właśnie jak ma 19 lat to często musi zdecydować czy będzie dalej wyczynowo trenował, czy może pozostanie to tylko jego pasją. W swojej pracy z młodzieżą staram się przekazać, że sport jest ważny, ale nie najważniejszy, że on ma być dodatkiem do życia, a nie życiem.
I udaje się?
Bywa ciężko (śmiech). Młody człowiek chce wszystkiego jak najszybciej, wyników na już, a tak się nie da. Zresztą nie tylko młodzi tak mają. Ostatnio spotkałem pewnego biegacza amatora, który z błyskiem triumfu w oku powiedział mi „Przebiegłem dzisiaj 5 km tempem 6:30 na kilometr. I wie pan co? Za tydzień przebiegnę 10 km na 5:30, a co!”. Odpowiedziałem mu, że w takim razie za miesiąc czeka go maraton w tempie 2:30. Spojrzał na mnie dziwnie, chyba lekko zły za moją odpowiedź, ale taki już jestem, że mówię szczerze. Tydzień później spotkałem go ponowie i rozmowa nie była już na temat wyników, tylko „Tu mnie łupie, tu strzyknęło”. Nie ma co przesadzać, wyniki przychodzą powoli i potrzeba stabilizacji na pewnym poziomie, żeby spróbować dalej się poprawiać. Gdyby tak nie było rekordy padałyby co chwilę, a człowiek nie miałby ograniczeń.
Jeżeli tak myślą dorośli, to jak przekonać młodzież?
Są różne metody, niektórzy trenerzy są apodyktyczni i mówią, że tak ma być i koniec. Ja staram się rozmawiać z zawodnikami, nie spierać się na siłę. Musimy razem ustalić sobie cel i do niego dążyć. Jeżeli zawodnik ma jeden cel, a trener inny to nigdy nie uda im się osiągnąć żadnego z nich. Myślę, że to partnerskie podejście zdaje egzamin.
Jakie cele stawia pan sobie i zawodnikom na najbliższy czas?
Piotr Drobnik i Klaudia Pawlus walczą o minimum na imprezy docelowe, będziemy starać się je uzyskać i dobrze zaprezentować na zawodach. Brakuje niewiele, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że wyniki jakie muszą osiągnąć są tylko niewiele gorsze od rekordów Polski. PZLA ustala takie minimum, które gwarantuje walkę o czołowe miejsca w mistrzostwach świata.
A jak to jest, kiedy młodzi zawodnicy włączani są do kadry narodowej i dostają białoczerwoną bluzę z orzełkiem, pojawiają się dodatkowe emocje?
Tak. Nie da się tego opisać i wyjaśnić. Znam wielu zawodników, którzy już nie uprawiają sportu, ale dres reprezentacyjny, pomimo tego, że już za mały, nadal trzymają w szafie, w folii, żeby się nie zniszczył. To wielka mobilizacja. Zresztą nie tylko dla zawodnika. Pamiętam, że jak pierwszy raz zawodnik, którego trenowałem stanął na najwyższym stopniu podium i zagrano Mazurka Dąbrowskiego to płakałem, jak dziecko.
Trener bardzo przeżywa występ zawodnika?
Zawsze. Albo prawie zawsze. Pracujemy z zawodnikiem długie miesiące, czasem lata, ale od momentu, w którym staje na starcie, aż do mety zdany jest tylko na siebie. Mogę biec czy jechać na rowerze koło niego, stać na trybunach i zdzierać gardło, ale tak naprawdę to tylko jego zdolności decydują. Pomimo tego większość trenerów skacze razem z zawodnikami, biega i dopinguje. Taka łączność, która chyba pozwala poradzić sobie z nerwami. To w sumie byłoby ciekawe, gdyby prócz relacji ze zmagań zawodników, pokazać kiedyś co wyprawiają trenerzy (śmiech).
Od 20 lat pana zawodnicy zdobywają medale mistrzowskie różnej rangi, co uznaje pan za swój największy sukces?
Największy sukces? To, że mogę realizować swoje pasje, siebie. Że jestem, albo przynajmniej staram się być, dobrym ojcem, mężem, nauczycielem, trenerem czy kolegą. Lubię to, co robię, daje mi to radość i to jest mój największy sukces. To że nadal mi się chce.
A bywały chwile zwątpienia?
Nie raz (śmiech). Chciałem to już rzucać, skończyć użeranie się z papierami, finansami, całą papierologią. Ale wtedy przychodził na trening ktoś o kim sobie myślę: „Ale super dzieciak, to może być zawodnik”. I zostaję, żeby trenować z nim przez kolejnych 5 lat, a w tym czasie znowu pojawia się ktoś nowy i tak to trwa. Dalej idziemy do przodu i staramy się rozwijać.
Czy prócz wyników stawia sobie pan jakieś cele w zawodzie trenera?
Marzy mi się żeby wychować olimpijczyka. Wiedzieć, że zawodnik ze Wschowy jedzie i walczy na Igrzyskach Olimpijskich, to byłoby coś. Stąd też coraz bardziej skupiamy się na treningach na stadionie. Mam nadzieję, że uda się to nam osiągnąć.
To tego życzę i dziękuje bardzo za rozmowę.
Dzięki.
Wyłączamy nagrywanie i pada jeszcze jedno pytanie, zadane nie przeze mnie, doskonale ukazujące pewne emocje.
- Andrzej, ale przyznaj się jak o tym hymnie mówiłeś to oczy miałeś takie zaszklone, jakbyś dalej miał płakać.
- No.