Dolacińskiemu udało się zatrzymać powszechnie pędzący czas ponad stu osobom na dwie godziny! Ta dziwna grupa teatralna - działająca od kilku lat wbrew prawom fizyki na własnych zasobach i przy wsparciu fanów, ich rodzin i pracowników CKIR (cudowny światłodźwięk pana Zbyszka i wspierająca każdą próbę dzielna pani Asia!) - kolejny raz staje się sumieniem tego miasta. Po spektaklach „Człowiek (nie) jest taki zły”, „Janku muzykancie”, „Lekcji” oraz „Witamy we wSPAniałym świecie” i pamiętnych „Dziadach” na Lapidarium kolejna premiera wzbudza w widzach podstawowe refleksje o życiu. „SamoDność” to także kolejny spektakl autorski grupy. Większość tekstów aktorzy tworzą sami, a postacie są budowane w trakcie cotygodniowych prób, co w rezultacie składa się na pewną mozaikę, lub jak kto woli collage, a raczej asamblaż odcieni ludzkiej samotności. Dolaciński mówi nam w swojej sztuce, że jesteśmy często bardziej samotni, niż gdyby dookoła była pustka. Na scenie widzimy i słuchamy ośmiu Hamletów, pomiędzy którymi snuje się Alegoria Samotności, choć jednak z nutką nadziei, bo zielona i z kolorową twarzą. Akcję przecinają kilkukrotnie rozbawione, naiwne, beztroskie dzieciaki w zabawnych, fantazyjnych piżamkach, jak gdyby chciały powiedzieć (choć nic nie mówią, a jedynie się śmieją), że dorosły świat nie istnieje i jest to jedyna para w tej sztuce: dzieci naprawdę są razem, jak nikt inny na tej scenie.
Osiem postaci opowiada sobą o tym, jaka może być samotność, jaka może być tęsknota za tym, żeby kogoś obchodziło to, co się właśnie przeżywa, jak mogą boleć gadżety, pozostawione w naszym życiu przez kogoś, kto już odszedł, zabierając ze sobą ich ważność.
Z jednej strony spektakl nas wycisza, wyłącza z codziennego pędu, ale jednocześnie daje obraz pustki w dostojnym „koncercie na ciszy”, wdzięcznie zagranym przez kobietę z parasolką, jak gdyby była Damą z łasiczką....
Samotność wtrąca człowieka na jakieś dno (stąd tytuł, który jest kompilacją słów samotność i samo dno), na którym, osławiona w podręcznikach samorealizacji motywacja, blednie, a sukces zaczyna brzmieć groteskowo. Nawet społeczny outsider, który w swojej wewnętrznej konstytucji posiada dumę z bycia innym i często „olewa” (w spektaklu dosłownie!) otaczającą go rzeczywistość, manifestuje swoje żądanie, żeby go to „cholerne społeczeństwo” wreszcie zauważyło i zaczęło się z nim liczyć. Albo 47-letni Tomasz Kruger, który do niedawna cieszył się wolnością w samotności dopóki nie doświadczył, że to boli. Ale wreszcie mamy finał, w którym przez cztery minuty i dwadzieścia osiem sekund słuchamy singla z solowej płyty Glacy pt. „Życie i samotność” i odnosimy wrażenie, że właśnie ta samotność może tych wszystkich Hamletów paradoksalnie połączyć, trzeba tylko zechcieć to zauważyć.
Wracając do pytania w tytule: patrząc na wydarzenie statystycznie, Teatr Na Wietrze nie przyciąga tłumów i pewnie nie przynosi korzyści materialnych, ale właśnie tym bardziej cieszy fakt, że miasto ma na to środki i je sukcesywnie rok po roku wykłada. Spektakl spowodował zachwyt i wzruszenie u stu ludzi. Cóż to jest? Gmina liczy około jedenastu tysięcy dorosłych. Ktoś powie: zaraz, zaraz, teatr to jest raczej dla elity, kultura wysoka, a nie popularna (zwana też masową)! No to gdzie ta elita? Miasto, które w styczniu kończy 78 lat istnienia nie dorobiło się elity? Ależ tak! Sądzę, że ta elita się systematycznie kształtuje nie tyle może wokół samych instytucji kultury, ale właśnie wokół ich żywotnej plazmy, tj. Ludzi z pasją, którzy tam pracują. Ktoś powie: jakie 78 lat? Co ty człowieku bredzisz? To jest ponad osiemsetletnie miasto! Odpowiem spokojnie, że historia i kamienie to nie wszystko. Liczy się żywy organizm, a ten urodził się w roku 1945 po tym, jak Sowieci wygnali Niemców i do pustego miasta napłynęły wyojczyźnione sieroty ze Wschodu. Przy czym nadal nie jesteśmy monolitem społecznym, a ten kształtuje się także poprzez sztukę. Artyści Teatru Na Wietrze uprawiają tę sztukę z taką właśnie nadzieją, że tworzą historię najnowszą i na szczęście nie są w tych zabiegach osamotnieni. Na każdej premierze jest ponad stu widzów (nie zawsze tych samych!), co świadczy o takiej głębokiej potrzebie lokalnej społeczności. Strach pomyśleć co by było, gdyby artyści okazali się w tych marzeniach osamotnieni. Może dlatego sztuka zabrzmiała tak prawdziwie, bo chyba nas trochę przed tym przestrzega. Dobrze jest mieszkać w mieście, w którym się te potrzeby rozumie i wspiera także instytucjonalnie, bez oglądania się na animozje. Znowu zwyciężyła sztuka! I to taka, której nie powstydziłyby się profesjonalne teatry większych miast. Hamleci Dolacińskiego nie wołają: „O, nierządne królestwo i zginienia bliskie”, lecz przemawiają prosto do serc tych, którzy będąc mieszkańcami tego królestwa mogą coś zmienić w sobie, a przez to zmieni się i królestwo.
Tu odpowiem na pytanie tytułowe: tak, Wschowie potrzebny jest teatr. Potrzebne jest miejsce artystycznej konfrontacji z rzeczywistością, żeby uczynić ją bardziej znośną, żeby pociągnąć za sobą młodych ludzi, wyrwać ich ze smartfonowej samotności i nauczyć budowania relacji międzyludzkich w realu, żeby kultura zaczęła służyć ludziom, zwykłym mieszkańcom, którzy wykazują swoją elitarną niezwykłość, przychodząc po prostu na spektakl teatralny w swoim miasteczku, grany przez grupę teatralną ze swojego miasteczka, opowiadający o sprawach właśnie tego miasteczka. Trzymam kciuki za rozwój tej inicjatywy, żywego sumienia tego miasteczka.
tekst i foto: Marek Jarosz
Wschowa, 7 grudnia 2021