Inicjacja.
Tradycyjne narciarstwo alpejskie stało się nudne. Wyciągiem do góry i zjazd po trasie, kolejny wyciąg, kolejna trasa. Prawdziwe piękno gór zaczynało się kilka metrów dalej. Jak tam dotrzeć? Odpowiedzią był skitouring. Narty przystosowane do chodzenia i zjeżdżania poza trasami. Chęci i umiejętności nie brakowało, gorzej z wydolnością organizmu.
Wiosną, po analizie rynku rowerowego zdecydowałem się na tzw. crossa, czyli rower przeznaczony do jazdy po asfalcie i lekkim terenie. Używany, ale lekki aluminiowy na niezłym osprzęcie. Rower, na którym trening miał zwiększyć moje możliwości w górach, to był główny cel.
Bakcyl
Jeżdżąc 2 razy w tygodniu, po miesiącu przejeżdżałem 35 km w mieszanym terenie. Coraz bardziej interesowały mnie leśne drogi. Brak ruchu, cisza, spokój i tylko równy rytm kręcącej się korby... aż się zgubiłem. GPS w telefonie nie łapał zasięgu; tamtego dnia przejechałem 60km po lesie. Byłem wykończony. Jednocześnie w bólu zrodziła się refleksja: można? Dałem radę? Żyję i jestem szczęśliwy. Uczucie uderzenia endorfin po zmęczeniu znałem z gór, fala szczęścia rozlewająca się na całe ciało i umysł … ale na nizinach. Złapałem bakcyla.
Fascynacja
Zacząłem jeździć więcej, częściej, dalej i coraz szybciej. Trochę poczytałem o technice jazdy na rowerze, pozycji. Zacząłem przyswajać nomenklaturę rowerową – kadencja, spd, ciśnienie w oponach, jazda na miękko, na twardo – wszystko co miało znaczenie dla jazdy. Pierwsze „profesjonalne” zakupy – tydzień rowerowy w jednym z popularnych marketów na tym etapie w pełni spełniał oczekiwania. Woda w bidonie nie nawadniała, ale zmieszana z dziecięcym środkiem na biegunki dostarczała wystarczającą ilość elektrolitów.
Rodzinne wakacje nad morzem, rodzinne były tylko z nazwy. Przez 14 dni przejechałem blisko 800km. Tolerancja mojej żony, dla nowej pasji, powoli zaczynała się wyczerpywać. A mnie, nogi bolały bardziej bez treningu. Pozytywne strony, które również i ona dostrzegła, schudłem i moja „wydajność” również się poprawiła.
„Kozak”
Samemu w lesie zaczęło być nudno, albo po prostu chciałem porównać swoje umiejętności z innymi. Trafiłem na „Rajd Rowerowy” organizowany przez stowarzyszenie Horyzont. Świetna wycieczka ze Wschowy do leśnego parkingu w okolicach Przydroża. Szczytny cel - sprzątanie lasu, ognisko, kiełbaski, miła atmosfera. Stowarzyszenie Horyzont to idealna organizacja dla osób, które lubią jeździć rowerem. Bezpieczeństwo, ciekawe miejsca, organizacja na wysokim poziomie, ale … nie moje tempo. Za wolno, delikatnie, ustalona maks prędkość 20km/h. Chciałem więcej.
W moim crosowym rowerze zmieniłem opony na szerokie, z grubym bieżnikiem, wciągał mnie las i MTB. We wrześniu kilku doświadczonych kolarzy MTB organizowało spotkanie, które miało być początkiem klubu FWS Bike Team. Delikatnie spóźniony wszedłem do wypełnionej kawiarni Na piętrze. Przycupnąłem z boczku, delikatnie zmieszany, nie tyle ilością osób co tematami jakie były poruszane. Celem członków stowarzyszenia miały być start w maratonach MTB … Moja pierwsza myśl, źle trafiłem. Chciałem tylko pojeździć po lesie w towarzystwie, może troszeczkę się pościgać, ale od razu zawody? Ustalono termin pierwszego wspólnego treningu, który jak się później okazało, był projektem trasy pod zawody z cyklu Solid MTB w Sławie planowane w kolejnym sezonie.
Nadzwyczajnie dużo osób pojawiło się rano w umówionym miejscu. Ze Wschowy do Starego Strącza asfaltem było przyjemnie. Szybko, ale dawałem radę. Gdy spotkaliśmy się z ekipą ze Sławy i wjechaliśmy do lasu, zaczęło się piekło. Mój licznik nigdy nie pokazywał takich prędkości w lesie, tak strome podjazdy do tej pory omijałem, nie mówiąc już o jeździe po niewidocznych dla mnie ścieżkach. Oprócz wąskiego grona profesjonalistów, wielu z nas musiało wprowadzać rowery, były wywrotki, siniaki, dość niecenzuralne słowa. Krótkie instrukcje treningowe od zawodowców - dupa na siodełko i klata do kierownicy!!! - rzeczywiście pomogło, podjechałem.
Droga do Wschowy to była rzeź niewiniątek. Gdy wyczerpany do granic możliwości dojechałem i zobaczyłem uśmiechnięte twarze prowodyrów tego całego zamieszania, do głowy przyszło mi – selekcja. Wyraz twarzy „Kozaków” takich jak ja zdawał się mówić – nigdy więcej … a jednak.
Treningi
Smutna, deszczowa i chłodna jesień nabierała barw w każdą niedzielę o 11:00 w Parku Wolsztyńskim pod wieżą ciśnień. Tam startowaliśmy w kierunku Buczyny i okolicznych lasów. Poznawałem takie miejsca jak Łysa, Paprotki, Berta w większości były to nazwy podjazdów. Stromo, technicznie, w tamtym czasie podjechanie tych wzniesień było dla mnie nierealne. Mogłem się pocieszać, że większość z nas wprowadzała rower.
Te treningi wymagały przede wszystkim samozaparcia, 40-50 km w terenie, w błocie, pod górę. Wielu z nas odpadało w połowie dystansu, lub nawet wcześniej. Nikt się nie śmiał, nie miał nikomu za złe. Po prostu, kto miał siłę jechał dalej.
Walczyłem ze słabościami własnego ciała, brak mocy w nogach nadrabiałem ambicją oraz przekonaniem, że lepiej być ostatnim wśród najlepszych, niż pierwszym pośród słabeuszy.
Jeździliśmy dużo. 11 Listopada – w deszczu jeździliśmy po Obiszowie, Mikołajki wypadły w niedzielę, spędziliśmy je na siodełku. Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, 1 stycznia. Każdy dzień wolny, był okazją żeby pojeździć. Zima była łagodna, bezśnieżna.
Zainteresowanie spadało, było nas coraz mniej, ale dystans pomiędzy najlepszymi a amatorami, którzy jeszcze jeździli zmniejszał się z treningu na trening. W kolarskim żargonie – noga podawała.
Zima
Czy trening rowerowy, który miał być środkiem do osiągnięcia lepszej wydolności w górach przyniósł oczekiwane rezultaty? To pytanie nurtowało mnie w drodze w Dolomity. Podejście i zjazd z przełęczy na Passo Groste rozwiało wszelkie wątpliwości. Austriackie Taury Wysokie i szczyt Hocharn 3254m n.p.m oraz Sonnblick 3105, na którym rozgrywane zawody w skitouringu, zdobywane dzień po dniu, dawały radość. Wreszcie jego wysokość Grossglockner 3798m (Wielki Dzwonnik) – najwyższa góra Austrii, gdzie to ja musiałem czekać na towarzyszy. Potwierdziły się założenia, trening przełożył się na zamierzone rezultaty, a pasja roweru pozostała.
Zawody
Nie miałem startować w maratonach, nie to było celem. Po skończonym intensywnym sezonie zimowym okazało się, że mam bardzo mocne nogi, brakowało trochę „objeżdżenia”. W samotności, wieczorami, na szosie szybko nadrobiłem zaległości. Wróciłem do wspólnych treningów w momencie, gdy reszta chłopaków ćwiczyła już mocne interwałowe podjazdy po zimie przepracowanej na trenażerach.
Dzięki wschowskiej firmie Rowerland stałem się posiadaczem wyścigowej maszyny, która dosłownie jeździła sama. Z pomocą sponsorów członkowie FWS Bike Team wyglądali doskonale w nowych strojach.
Pierwszy maraton, to jak pierwszy pocałunek. Nie wiem co się dzieje, w głowie natłok myśli, bardzo chce wypaść jak najlepiej, ale tak naprawdę nie wiem o co w tym wszystkim chodzi. Jednocześnie zgrywam wyluzowanego twardziela, jeżdżąc po rynku w Rydzynie, zadając sobie pytanie – co ja tu robię? Licznik pokazuje tętno, jakie mam na podjeździe, a przecież stoję w ostatnim sektorze startowym nerwowo rozglądając się dookoła. Członkowie innych teamów opowiadają sobie różne historie, śmieją się, dowcipkują, panuje ogólne wrażenie świetnej zabawy, tylko dlaczego czuję suchość w ustach, a motyle w brzuchu, które wskazywałyby na podekscytowanie, zamieniają się w latające słonie.
Wybija 11:00. Rusza pierwszy sektor, najlepsi wśród najlepszych, zawodowcy. Oni przyjechali tutaj ścigać się o nagrody. 2 minuty później sektor 2, kolejne minuty, startują kolejne sektory. Jestem ostatni w ostatnim 6 sektorze, wszyscy podchodzimy do linii startu. Dają się słyszeć charakterystyczne trzaski wpinanych w pedały butów. Start!!!
Adrenalina uderza najpierw do mózgu, później do mięśni. Przede mną wielka kałuża, którą wszyscy omijają bokiem i zwalniają. Jadę prosto przez nią, dzięki czemu wyprzedzam kilkunastu zawodników. Wyjeżdżamy na asfaltowy prosty odcinek, licznik pokazuje 37 km/h, pewnie się popsuł, ale jadę szybciej niż pozostali, wyprzedzam. Wpadamy do lasu robi się wąsko, trochę błota, nie zwalniam nawet gdy nogi zaczynają kłóć w udach. Nie ma miejsca żeby jechać w swoim tempie. Nagle słyszę zza pleców – lewa!!! Po mojej lewej stronie jak strzała mknie jakiś zawodnik, wskakuję mu na koło i staram się wytrzymać jego tempo. Po pewnym czasie rowerów jakby mniej, robi się spokojniej, coraz mniej wyprzedzania, ale sądząc po liczniku tempo cały czas mocne. Bufet na trasie, gdzie można pobrać napój lub banana, wszystko na pełnej prędkości. Uderzam w czyjąś rękę, mocno. Z banana zostaje papka. Łapię kubek z wodą, szybki łyk i zaraz zakręt. Uświadamiam sobie, że od startu nie zdążyłem uzupełnić płynów. Sięgam po bidon, biorę łyka i kręcę dalej …
Gdy siedzę z kolegami z teamu, jedząc makaron, przychodzi SMS z wynikami: Miejsce 149, Kategoria M3, miejsce 44, czas 00:57:22 Gratulujemy!
Ja chcę jeszcze raz!!!
Życie …
Wyświechtane prawdy, jak sport to zdrowie, w zdrowym ciele zdrowy duch, itd. okazują się być aktualne i bardzo zasadne. W związku z tym, że bardzo trudno pogodzić rodzinę, pracę i treningi, nabiera się nawyków zarządzania czasem, a to dobrze. Rywalizacja wchodzi w krew, chce osiągać dobre wyniki na zawodach, a dlaczego nie w życiu zawodowym? Wyniki nie przychodzą same, trzeba trenować i stosować prawidłową dietę, a to zawsze dobrze. Trening to pokonywanie własnych ograniczeń, dawanie z siebie więcej, pokonywanie niemożliwego. Jeżeli mogę tak w sporcie, to mogę też w życiu. Wreszcie to łechtanie własnego ego gdy osiągnie się dobry wynik, plus dobre słowa kolegów z teamu. Sportowa złość, gdy pójdzie słabo, która skłania do jeszcze większego wysiłku. Wreszcie ciekawi, pełni pasji ludzie, z którymi – jakby to nie brzmiało – zawsze miło jest się spocić.
No i?
W niedzielę 14 Sierpnia, Kaczmarek MTB Electric 2016, VI etap zagości właśnie we Wschowie. FWS Bike Team przygotował trasę w lasach między Buczyną a Lginiem. Trasę dystansu Mini (ok 30 km) nie nazwałbym lekką, łatwą, ale na pewno jest przyjemna i dająca wiele satysfakcji.
Zapraszamy w tak kultowe miejsca jak: Łysa – niewinnie wyglądająca górka pełna piachu i korzeni, po której następuje szybki zjazd. Single Orzecha – interwałowe, ciasne podjazdy w igliwiu. Dla dystansu Mega (ok 50 km) przygotowane zostały inne atrakcje, pt Singiel FWS Bike – specjalnie na tą imprezę szykowany, techniczny, stromy podjazd, dla doświadczonych bikerów. Sektor Paprotki – znane miejsce wśród lokalnych kolarzy MTB.
Czy można wystartować bez przygotowania? Jasne! Nie walczysz o miejsce, ale chcesz przekonać się o swoich słabych i mocnych stronach. Może złapiesz bakcyla, a może będziesz czarnym koniem zawodów o czym nie wiedziałeś wcześniej. Może współzawodnictwo da ci takiego kopa, że przejedziesz ten dystans w czasie, który wydawał ci się niemożliwy. Na mecie czeka medal, pyszny makaron i radość z ukończonego wyścigu. Warto poczuć wspaniałą atmosferę maratonu MTB. Jest to pomieszanie radości, rywalizacji, adrenaliny i zmęczenia.
Uważasz, że masz słaby sprzęt. Pamiętaj, że rower sam nie pojedzie. Widziałem zawodników od stóp do głów ubranych w najdroższe marki na rowerach o wartości przekraczającej wartość dobrego samochodu, którzy przenosili rower przez kałużę i osiągali wyniki dalekie od możliwości sprzętowych. Widziałem zawodników na skrzypiącym sprzęcie, bez specjalnych butów, czy ubrań, którzy czerpali wielką frajdę ze startu, z atmosfery zawodów i pokazywali na trasie że lubią ten sport. Na zawodach w Sulechowie jest nawet osobna klasyfikacja dla rowerów bez przerzutki.
Kto uczestniczy w zawodach? Od kategorii M1 – czyli zawodnicy do 20 lat, do kategorii M5+ doświadczeni, czasem już w wieku emerytalnym. Mężczyźni i kobiety, młodzi, starsi i wiekowi, Elita zawodowców walcząca o główne nagrody na dystansie GIGA (70km) oraz amatorzy, którzy wczoraj wyciągnęli rower z piwnicy. Zawodnicy, których łydka jest większa niż udo przeciętnego człowieka oraz zawodnicy, którzy połknęli arbuza w całości. Członkowie zawodowych lub amatorskich teamów oraz przysłowiowy Kowalski. Stając na starcie wszyscy są równi i mają ten sam cel – dojechać do mety i świetnie się przy tym bawić.
(tekst: Artur Obuchowicz/foto: FWS Bike Team)