Rafał Klan: Pamięta pan pierwsze lata w szkole, jeszcze w roli ucznia?
Mieczysław Marciniak: Oczywiście. Trudno zapomnieć, tym bardziej, że do szkoły dojeżdżałem pociągiem z Wygnańczyc, to jeszcze były czasy, kiedy pociąg jechał trasą Sulechów - Leszno. Był tam wagon uczniowski, do którego czasami strach było wsiadać. Byłem niewysokiego wzrostu, 1 metr i 52 centymetry, w wagonie obowiązywała hierarchia, każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce. W pierwszym roku uczyliśmy się ślusarstwa, ponieważ wychodzono z założenia, że technik powinien w tej dziedzinie nabyć podstawowych umiejętności. Od drugiej klasy mieliśmy już stolarstwo i meblarstwo, a uczył nas tego, wybitny człowiek, ikona tej szkoły Andrzej Gadkowski. Jeżeli się nie mylę, to pracował w zawodzie 43 lata i wychował wiele pokoleń techników przemysłu drzewnego. Muszę od razu przyznać, że to był mój mistrz zawodu, fantastyczny wychowawca, który nigdy nikogo niczym nie zaskoczył, żadnym zachowaniem lub słowem, ponieważ wszystko u niego było klarowne i każdy wiedział, czego można się po nim spodziewać.
Których jeszcze nauczycieli pan pamięta?
Na przykład bardzo dobrze wspominam ówczesnego wicedyrektora Feliksa Mojsiewicza, który miał pseudonim Wice Wąs. Bardzo dobry człowiek i nauczyciel. Z wyglądu bardzo groźny, ale pod tym pozorem kryła się wybitna jednostka, a przede wszystkim - bo warto dodać - był nieprzeciętnym psychologiem, znawcą człowieka. Wystarczyło, że spojrzał tylko raz i wiedział wszystko, czy dana osoba ma problem rodzinny, zawodowy, czy inny. Potrafił rozwiązywać wszelkie problemy. Uczył mnie wtedy ekonomiki przemysłu drzewnego. Kiedy zostałem kierownikiem warsztatów, Feliks Mojsiewicz już nie pracował we Wschowie, przyjeżdżał czasami do mnie i wspominaliśmy stare czasy. Bo trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach, szkoła liczyła około 1200-1300 uczniów. O połowę mniej niż obecnie. Więc było co wspominać.
Na czym polegał nieprzeciętny talent psychologiczny ówczesnego wicedyrektora?
Otóż od czasu do czasu któryś z nauczycieli skarżył się na zachowanie uczniów i prosił o pomoc. Feliks Mojsiewicz niskim, donośnym głosem mówił wtedy: proszę kolego, koleżanko przysłać tego bohatera do mnie - sprawdzał godzinę i mówił - powiedzmy tak za 10 minut. Zdarzało się, że uczeń był naprawdę dużym bohaterem, do sekretariatu wchodził z dwoma kolegami, bo rozumie pan, chciał pokazać kolegom, że poradzi sobie z Mojsiewiczem bez problemu. Z sekretariatu wchodził już sam do gabinetu. No i tam czekał na niego Feliks Mojsiewicz. Rozmowa zazwyczaj był krótka. Mojsiewicz mówił tubalnym głosem: dzień dobry, pytał o nazwisko, o rodzeństwo i czy swoim zachowaniem w ten sposób chce pomóc rodzicom. I to wystarczyło. Z gabinetu nie wychodził już bohater, tylko uczeń chętny do współpracy z nauczycielem.
Kiedy został pan kierownikiem warsztatów?
W 1981 roku objąłem funkcję kierownika. Muszę powiedzieć, że wtedy nastąpił kryzys, mówiliśmy, że warsztaty są w dołku. Mieliśmy świetny dział metalowy, który posiadał trzy wydziały tokarskie po 12-15 tokarek na jeden wydział. Trzeba było zlikwidować. Pamiętam, że wtedy i kuźnia, spawalnia, tokarnia uległy likwidacji oraz dział ślusarski. Spadło zainteresowanie tymi kierunkami, na rynku nie było popytu, przyszły decyzje z góry, że likwidujemy. W związku z tym, że cały ten dobytek był państwowy, to przy okazji likwidacji, jednostki budżetowe mogły z tego korzystać. Polegało to na tym, że przychodzili dyrektorzy, kierownicy różnych jednostek, przyglądali się temu, co posiadaliśmy i kredą zaznaczali, że na przykład ta tokarka przechodzi na własność takiego i takiego zakładu. Pamiętam na przykład, że imadło można było kupić za 20 złotych, to w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, około 20 groszy. To czasami aż trudno sobie wyobrazić. No ale takie to były czasy. Pamiętam, że mieliśmy również świetnie wyposażoną kuźnię, była tam i prasa, i młot pneumatyczny, chyba z cztery kotliny kowalskie oraz ręczne stanowiska kowalskie.
Pamięta pan inne działy?
Pamiętam, że kiedy zaczynałem naukę w szkole, to akurat likwidowano dział kaletniczy, skórzany gdzie szyto torby. Likwidacja takiego działu, to było duże wydarzenie. Kierownik takich warsztatów, musiał nagle oddać w inne ręce sprzęt, który szkoła gromadziła latami. To, proszę mi wierzyć, nie należało do przyjemności, ponieważ w tamtych czasach, nauczyciele, poszczególni dyrektorzy z trudem, ale sukcesywnie robili wszystko, aby szkoła rosła w siłę, miała jak najwięcej do zaoferowania na dobrym poziomie. I nagle okazywało się, że trzeba likwidować, a to się naprawdę bardzo przeżywało. Pamiętam na przykład wydział samochodowy. Był na stanie samochód Lublin, tzw. GAZ. Często sobie po likwidacji tego wydziału opowiadaliśmy taką anegdotę - osoby, które uczyły się w tym wydziale przychodzili wraz z opiekunem i zaczynali dzień od wygłoszenia takiej formuły: My samochodziarze, jak lekarze, musimy wiedzieć, co go boli. I po wypowiedzeniu takiej formuły rozbierali na części GAZa, następnie go składali w całość, odpalali i szli do domu. Następny dzień zaczynał się od formuły: My samochodziarze, jak lekarze, musimy wiedzieć, co go boli i powtarzali czynności z dnia poprzedniego.
A z kuźnią co się stało?
O właśnie, koniecznie muszę wspomnieć o kuźni, ponieważ czuwał nad nią mistrz kowalstwa Feliks Czaplicki. Przed wojną w fabryce Hipolita Cegielskiego w Poznaniu odkuwał korbowody do lokomotyw. Był to wysokiej klasy mistrz. Kiedy na przykład zrobił siekierę z niemieckiej szyny, a niemiecką stal znał, jak mało kto, to taka siekiera, sama w sobie była doskonała. To był dla niego punkt honoru, żeby za dwoma zagrzaniami wykuć siekierę. Za pierwszym podgrzaniem odkuwał obuch i otwór, za drugim podgrzaniem odkuwał ostrze. I siekiera była gotowa. Można było nią przecinać gwoździe za jednym zamachem i nic z ostrzem się złego nie działo.
Wspomniał pan, że kiedy obejmował kierownictwo nad warsztatami, to przyszedł kryzys. Na czym dokładnie polegał?
Na tym, że dokładnie wszystkiego brakowało. Nie było materiałów, na których można było pracować. Były oczywiście jakieś fikcyjne przydziały, ale, jak wspomniałem, nic z tych przydziałów nie wynikało. Materiał trzeba było zdobywać, bo zakup był niemożliwy. I tak na przykład wypożyczałem uczniów dyrektorowi tartaku w Górze. Osobiście sam po nich przyjeżdżał samochodem Żukiem i osobiście odwoził. Tam uczniowie sprzątali teren tartaku, otrzymywali przydział żywieniowy, a dzięki ich pracy sprzedawał nam deski. A jak już mieliśmy deski, to można było cokolwiek robić na warsztatach. Potem pojawił się problem, że mieliśmy pieniądze na lakier, czy klej, ale oczywiście nie sposób było tego znowu nigdzie kupić, ani tarcicy na boazerię czy płyt. Więc znowu zabieraliśmy się za zdobywanie materiałów, bo jakoś ten kryzys trzeba było przetrwać. Pamiętam, że z jarocińskiej fabryki mebli dostaliśmy płyty za darmo. Polegało to na tym, że dostarczano im wagonami całe wahadła płyt. Te wahadła były z każdej strony przybite płytami, które nie nadawały się już do produkcji mebli. Dla nich to był odpad, a dla nas materiał do zrobienia mebli.
A klej? Też pan zdobywał?
Oczywiście, że tak. Czasami się pożyczało, potem oddawało, potem znowu pożyczało i tak w kółko. W końcu gdzieś na szczeblu wojewódzkim dotarło do odpowiedniej osoby, że klej mącznikowy jest nam do pracy niezbędny. Skoro tak, powiedziano, to dobrze, będzie klej. Gdzieś na Śląsku był produkowany i przewożony, ale tylko i wyłącznie przewożony w cysternach kolejowych. Nam aż tyle nie brakowało. Potrzebowaliśmy beczkę kleju, 200 kilogramów, a nie całą cysternę. I doszliśmy do porozumienia. W Lesznie cysterna z klejem zajeżdżała na bocznicę, tam znajdował się silos, do którego wlewano potrzebny nam klej. Pamiętam jak przyjechaliśmy ze specjalnym czerpakiem osadzonym na dwumetrowym kiju. No i sposobem nabieraliśmy klej i wlewaliśmy do beczki. Takie to były czasy.
CDN