Lekka kawaleria…- z Jarosławem Kolasińskim rozmawia Emilia Pawlus
Wtorek, 30 października 2012 o 07:01, autor: rk 0
Sporo publikuje Pan w internecie… Jaki jest Pana stosunek do takich wirtualnych publikacji?
(Artykuł opublikowano: 22 grudnia 2011 o 16:01)
- z Jarosławem Kolasińskim, pisarzem i dziennikarzem, jednym z redaktorów i założycieli Netkultury.pl, o sztuce felietonu i nie tylko… rozmawia Emilia Pawlus.
No cóż, mam trochę nienowoczesne podejście. Papier jest jednak dużo ważniejszy od publikacji elektronicznej. Dla mnie - ale też myślę, że dla wielu innych osób - druk to swego rodzaju nobilitacja. Mam jednak świadomość, że w czasach, kiedy tradycyjnie pojmowana prasa zaczyna zanikać, moje spojrzenie wydaje się dość anachroniczne. Internet pozwolił na uprawianie dziennikarstwa obywatelskiego - w sumie to bardzo fajna sprawa… Wiele osób, które nigdy nie zaistniałyby w świadomości szerszej grupy odbiorców, dzięki możliwości publikacji w internecie, może coś w sobie odkryć i powiedzieć o tym innym ludziom. Z drugiej strony istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo tej łatwości wypowiadania się - bloger nie ma żadnego obowiązku sprawdzania wszystkiego o czym pisze. Wystarcza mu tylko to, co mu się wydaje… chlap, enter i poszło. A czytelnicy odbierają to identycznie, jak „produkcje” zawodowych dziennikarzy, zobowiązanych do pisania rzeczy sprawdzonych, zobowiązanych pod sankcją prawną. Czy ci zawodowcy w stu procentach się zasadami tymi przejmują, to już inna kwestia.
Zadecydowały wymogi gatunkowe felietonu, tzn. jego luźny, nieformalny charakter. To nie jest artykuł, gdzie te reguły są ścisłe, język trzeba siłą rzeczy powściągać. A felietonista może sobie poskakać z tematu na temat, w artykule trzeba dążyć do obiektywizmu, a felieton jest gatunkiem, gdzie subiektywny punkt widzenia jest najważniejszy. To cenię szczególnie. Po drugie, felieton umożliwia zabawę słowem, co osobiście bardzo mnie pociąga. Można się posługiwać jakąś drwiną, przerysowaniem… A z uwagi na to, że to jest też taka "lekka kawaleria" w dziennikarstwie, to odpowiedzialność za to, co się pisze jest znacznie mniejsza… /śmiech/
Na pewno zrobiłem się bardziej złośliwy, niż byłem dotychczas. Taką postawę wymusza zwykle sam gatunek, ale też jej jakoś przesadnie nie narzuca. W sumie to można powiedzieć, że coś, co zawsze we mnie było… po prostu rozwinęło się. Od zawsze miałem też skłonności do narzekania, a to w felietonie bardzo się przydaje. Pisząc tego rodzaju teksty patrzy się już inaczej na świat, wyszukuje się paradoksów nadających się na felieton. Pracę felietonisty można porównać do człowieka, który lubi grzyby, idzie do lasu i widzi grzyby – ściślej: widzi pierogi z grzybami albo karetkę pogotowia z grzybiarzem na noszach. A biolog, kiedy wybiera się do lasu, widzi zupełnie coś innego… Wolę to pierwsze.
Jednym nazwiskiem nie da się odpowiedzieć. Jeśli chodzi o styl, ale też i tematykę, na pewno muszę wymienić Ludwika Stommę. Jestem maniakiem historycznym, a on bardzo często wchodzi na ten obszar, porusza kwestie związane z historią i to w takiej formie, że mi się to podoba i zazdroszczę Stommie, że sam tak nie potrafię. Lubię też Stanisława Tyma, to jego poczucie humoru, które jest niepowtarzalne. Kiedyś (czasami do nich wracam i dziś) pasjami czytywałem Zygmunta Kałużyńskiego. Niestety - już nieżyjącego. Z innych polskich felietonistów - Umberto Eco /śmiech/
Taka podstawowa rada, której się zawsze udziela to ta, że aby w ogóle dobrze pisać należy dużo czytać… ale to nie do końca jest prawda, bo ja widzę po sobie, że w okresach, kiedy dużo tworzę, prawie niczego nie czytam i odwrotnie. Ważną kwestią jest też czas - tutaj nie należy się spieszyć, chociaż warto pamiętać, że felieton wymaga aktualności, emocji, dlatego nie można też czekać za długo. Mam pełną szufladę niedokończonych felietonów, które szybko stały się nieaktualne. Poza tym są też felietony historyczne, które mnie podobają się najbardziej. Cóż jeszcze? Należy też zachować jakiś dystans, refleksję… To wszystko musi ze sobą współgrać. Czy jest jakaś recepta na dobry felieton? Nie wiem, na pewno trzeba się dobrze rozglądać, niekoniecznie musi się wiedzieć, co się chce zobaczyć, ale trzeba mieć bystre oko i czujne ucho.
W sumie to nie stworzyłem ich aż tak dużo, a przynajmniej nie opublikowałem. Praca nad esejem - moim przekonaniu - polega w 90% na pielęgnowaniu i podlewaniu własnej erudycji. Zapominając o tym, bazując na tym co już się ma w głowie – niczego sensownego się nie napisze. Wiedza musi rosnąć, jakkolwiek głowa piszącego by nie puchła. Czyli wiedza przede wszystkim. Nie jest powiedziane, że należy ją mieć „od zawsze”. Już pracując nad esejem można (i zwykle tak jest) czegoś absolutnie nowego dowiedzieć się, coś nieznanego sobie dotąd wyczytać, wyszukać to. Na własnym przykładzie powiem, że kiedyś zaciekawiła mnie pewna opinia na temat Bonapartego, którą uznałem za kompletną bzdurę i zacząłem na ten temat pisać, ale podczas pisania moje poglądy (w tej kwestii) zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni. W tym czasie moja wiedza na ten temat wzrosła kilkakrotnie… I szczerze mówiąc - to jest dla mnie większa wartość, niż sam esej.
Ze zwykłą pracą nie ma to wiele wspólnego, choć większość czasu poświęcam właśnie pisaniu. Obecnie głównie publikuję w internecie, za jedną trzecią tego co napiszę otrzymuję jakieś honoraria, więc trudno mówić o pracy zarobkowej, ale jeśli chodzi o samą czynność pisania, to z pewnością jest to pewna forma pracy - w tym przypadku dużo zależy od tego, co się pisze. Z felietonem jest tak, że potrzebny jest drobny impuls, konkretna sytuacja. Oprócz trudu pisania jest też frajda - pisząc felieton… można sobie „ulżyć”. Dla mnie pisanie zawsze pozostanie pasją… I żaden nobel niczego tu nie zmieni /śmiech/
Ten temat chodził za mną od samego początku tamtych wydarzeń, ale myślałem o czymś takim bardziej reportażowym. Miałem zebranych bardzo dużo materiałów: nagrania dzienników telewizyjnych, wycinki z prasy. Zabierałem się do jakiejś większej roboty, ale oczywiście zawsze brakowało czasu. Myślałem o czymś zbliżonym do reportażu. W końcu (w kwietniu 2004?) został ogłoszony konkurs na powieść o tematyce dolnośląskiej. Oczywiście żona zaczęła mnie naciskać, teściowa, matka. Skutecznie się opierałem, aż do sierpnia. Miałem tego dość, więc powiedziałem, że będę pisał. Zacząłem porządkować materiały: relacje, wspomnienia itp. Był już wtedy koniec października i praktycznie w półtora miesiąca musiałem to napisać, co z resztą niestety widać w "Fali". Pewien pośpiech. Pisałem rozdział za rozdziałem, mordowałem tym żonę, matkę, wysyłałem też do Katowic do mojej koleżanki, która robiła korektę mojego tekstu. Trzeba przyznać, że naprawdę wszystkie wymienione osoby włożyły w to dużo pracy. Kiedy skończyłem… był 31 grudnia, wydrukowałem tekst, wysłałem i poszedłem na Sylwestra.
Te różne perspektywy wzięły się z takiej dziennikarskiej zaciętości i ciekawości. Miałem swoją wizję tej powodzi, przeżytej jakoś tam na własnej skórze, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że w zależności od tego gdzie się mieszkało, gdzie się człowiek przypadkiem znalazł danego dnia, to ta wizja może być całkowicie różna… Tyle było powodzi, ilu ludzi przez Odrę zaatakowanych. Zawsze, kiedy o „Fali” mowa, pada pytanie, którą z tych postaci jestem ja sam? Nie ma jednej, dobrej odpowiedzi, bo prawie w każdej z tych postaci - łącznie z kobietami - jest coś ze mnie, a są takie, w których mniej lub więcej… W każdym razie w "Fali" jest postać, która z Mazur jedzie do Wrocławia. Ja właśnie byłem w takiej sytuacji… Akurat przebywałem na wczasach, kiedy wszystko się zaczęło, więc zadzwoniłem w panice do moich rodziców, którzy nie wiedzieli o co mi tak naprawdę chodzi. W rozmowie potwierdzili, że jest powódź. Ale nie rozumieli dlaczego jestem aż tak zdenerwowany… Byłem pewien, że coś ukrywają. Zostawiłem żonę z dziećmi i pojechałem do Wrocławia. Po drodze byłem w makabrycznym stanie, ale kiedy wjechałem do Wrocławia i zobaczyłem jak wygląda sytuacja, wszystko przeszło. Wyglądało to znacznie lepiej niż w moich wyobrażeniach stymulowanych nademocjonalnymi relacjami w TV. A jeśli nie lepiej, to przynajmniej pod ręką i można było nie być biernym.